niedziela, 22 października 2017

Stypendium z MKiDN... czyli jak "papierki" potrafią otwierać drzwi ku przygodzie i dlaczego WARTO sięgać po publiczne wsparcie

Właściwie to nigdy nie myślałem o tym, że będę ubiegał się o jakiekolwiek stypendium, a tym bardziej, że je w ogóle otrzymam.

Nigdy nie byłem specjalnie zwolennikiem mieszania się Państwa i jakiejkolwiek publicznej instytycji do świata kultury czy świata twórców.
Zawsze uważałem raczej, że te dwie frakcje - politycy i artyści, powinno trzymać się z daleka, a ci pierwsi co najwyżej powinni stymulować rozwój kulturalny, tym bardziej ten mogący coś dać gospodarce i społeczeństwu.
Natomiast zdecydowanie sprzeciwiałem się temu by ów rozwój opłacali. Artyści powinni po prostu sami dążyć do szukania środków, sami tworzyć produkt tak dobry by zdobył na siebie fundusze... tym bardziej, że jest to przecież grupa ludzi, ktora wiecznie krzyczy o WOLNOŚCI SŁOWA.
Dla mnie po prostu jedno drugie wyklucza. Jeśli ktoś żąda wolności słowa od Państwa i by politycy nie mieszali mu się do twórczości, to nie powinien także żądać potem od tych samych ludzi pieniędzy. Bo przecież jeśli politycy dają komukolwiek publiczne środki, to ich OBOWIĄZKIEM jest kontrolować to co się z tymi środkami dzieje, czy rzeczywiście czemukolwiek służą.
My wszyscy przecież drzemy non stop gardła gdy usłyszymy lub przeczytamy, że Państwo czy jakiś samorząd wydało gdzieś bezmyślnie choćby jedną złotówkę.
I tak smao więc powinno być z artystami. NIKT nie powinien mieć ulg, każdemu kto bierze publiczne pieniądze powinno się patrzeć na ręce.

Takie jest przynajmniej moje własne "romantyczne" założenie. Jestem typem ideowca, zawsze nim byłem, choć bynajmniej nie jestem żadnym świętym.

Faktem, że czasem przychodzi jednak taki moment, gdy i ten który nie chce prosić, musi wyciągnąć rękę. Zwyczajnie, bo znajdzie się "pod ścianą", albo "na krawędzi", a i widzi jak wielu nieuczciwych dostaje swoją partię publicznego tortu, niewiele z siebie dając.
A skoro KORSARZ RZECZPOSPOLITEJ zawsze miał być i jest tworzony przede wszystkim dla ludzi, to dlaczego i on nie miałby zyskać?
W końcu, jeśli okaże się sukcesem - jako pierwszy tom, jako cała seria, jako być może cała franczyza - to na pewno z nawiązką się publice odwdzięczy.
Już teraz jest w trakcie zakłania fundacji, na rzecz której przeznaczony zostanie gross wszelkich ewentualnych zysków, jakie by one nie były. 

Stypendium nie jest zresztą niczym szczególnym, jeśli coś dało to przede wszystkim nie pieniądze ale WIARĘ w sens tego projektu, wiarę w to, że ktoś poza mną zna projektu tego warto.

Jeśli przełamało jakieś bariery, to przede wszystkim te we mnie, dało potężną dawkę energii, swoistego kopa w tyłek, który rozruszał na nową tę przedziwną machinę twórczą jaką jest ludzki umysł i naoliwił skostniałe od braku pracy pisarskiej palce. 

Jeśli otworzyło mi jakieś drzwi, to nie te do sławy i bogactwa, ale te prowadzące do rozmaitych instytucji, muzeów, ministerstw, ambasad... tych które zazwyczaj nie są zainteresowane sprawami postronnych, a które teraz odpisują mi na wszelkie listy, wykazują chęć do współpracy, a nawet zapraszają mnie na kawę w dni powszechdnie.

dyplom
zaświadczenie

Jak widzicie na obrazkach "szału" nie ma.

Osobiście "dyplomem" czy "zaświadczeniem" z prawdziwego zdarzenia bym tego nie nazwał, bo to raczej zwykłe wydruki na normalnym papierze, pozbawione wszelkiego rodzaju plastycznych dekoracji, ramki, kolorów, czy nawet loga Ministerstwa... co zaskakuje tym bardziej, że ja sam jestem wg umowy stypendialnej zobligowany wszędzie logo ministerialne zamieszczać!

Nie zmienia to oczywiście faktu, że otrzymanie obu tych "papierków" było najfajniejszą rzeczą jaka mnie spotkała w ostatnim czasie.

Szkoda tylko, że na zaświadczeniu ktoś musiał dopisać ostatnie zdanie, o "wystawieniu go na prośbę zainteresowanego". Wydaje mi się, że takie uwagi można było już sobie odpuścić, gdyż są kompletnie niepotrzebne i nieco zmieniają odbiór całości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz